Ludzie dzielą się na dwa gatunki. Na tych, którzy już w czwartek szykują się na weekend pełen głośnej muzyki i nowych znajomości, dwudniowy balet od świtu do zmierzchu zakrapiany dobrym drinkiem oraz na tych, którzy w piątek po pracy owijają się ciepłym kocem i pijąc owocową herbatę czytają dobrą książkę, bądź włączają Netflix i oglądają swój ukochany serial po długiej relaksującej kąpieli. Znacie mnie już trochę, więc nietrudno Wam zgadnąć, że jestem typowym reprezentantem gatunku pierwszego. A do jakiego gatunku zaliczacie się Wy? Imprezowych lwów, czy puchatych kanapowych kotów?
Dla tych, którzy kochają dobre imprezy, a zwłaszcza szalone domówki, gdzie na niewielkiej przestrzeni rodzą się nowe sytuacje towarzyskie, dobry alkohol chłodzi się w kuchni i nikogo nie dziwi, że trzydziestometrowa kawalerka w zagadkowy sposób się rozciąga mieszcząc ponad 20 osób i dance floor, mam krótką ilustrowaną historię pewnego epickiego domowego party, które wydarzyło się w stolicy w pewien przedwiosenny weekend i zdążyło już przejść do historii.