Blogowanie nie jest, wbrew powszechnemu przekonaniu, łatwym kawałkiem chleba. Jasne, to chyba najfajniejszy zawód jaki mogłam sobie wymarzyć, coś, co uwielbiam, w co wkładam całe serce, moja pasja, mój własny kreatywny biznes. Kocham wolność, którą mi daje, to że pracuję na własny rachunek, że sama decyduje o tym z kim chcę współpracować i ile godzin dziennie poświęcać na rozbudowę swojego blogowego imperium.
Z drugiej strony, bycie blogerką niesie ze sobą sporą presję. Fakt, że mój blog i Instagram dociera do sporej ilości odbiorców, że w pewnym sensie wyznaczam trendy i wpływam na ludzkie opinie, obarcza mnie sporą odpowiedzialnością. To, że podstawą mojego biznesu jest umiejętność zgrabnego składania zdań i robienia fajnych zdjęć sprawia, że dzień w dzień, mimo zmęczenia, brzydkiej pogody lub napadu zwykłego, ludzkiego lenistwa, muszę wykazywać się sporą dozą kreatywności. Zaś fakt, że niemal codziennie biorę udział w mini sesjach zdjęciowych, spotykam z ludźmi i pojawiam na eventach, wymaga ode mnie niespożytych pokładów energii i umiejętności makijażowych na poziomie co najmniej średnim (dzięki Nikkie i Jeffrey, za to, że mogę się od Was uczyć 🙂 ) oraz mądrego dbania o urodę, co jak wiadomo, nie jest proste, zajmuje bardzo dużo czasu i bywa mocno frustrujące chyba że, tak jak ja, trafi się na wspaniały gabinet.
I właśnie o tym ostatnim aspekcie chciałabym Wam dzisiaj parę słów napisać.